Scenariusze pisane przez Boga
2008-02-11 15:19:46 | KatowicePoruszone powyżej kwestie wskazywałyby na głęboko filozoficzną lekturę lub przedstawienie określane przez krytyków jako „niezrozumiałe ujęcie problemów egzystencjalnych”. Nic bardziej mylnego, gdyż w tym przypadku owe wzniosłe kwestie stały się tematem sztuki „Bóg” Woody'ego Allena.
Przedstawienie mające swoja premierę w sosnowieckim Teatrze Zagłębia w kwietniu ubiegłego roku, po dziś dzień przyciąga ludzi, gwarantując dobrą zabawę i zmuszając do głębszych refleksji.
Samo rozpoczęcie spektaklu już zadziwia widza, kurtyna nie jest całkowicie opuszczona, jeszcze nie rozbrzmiały dzwonki wzywające na salę, a na scenie widać kręcących się ludzi. Nie krępując się robią toaletę, wdają się w swobodną rozmowę z nami-widzami, wydają się nie zważać na to, że sztuka się jeszcze nie zaczęła, albo...że ma się w ogóle zacząć.
Następnie niczym za sprawą magii przenosimy się do Aten, gdzie Schizokrates i Kretynik stają się bohaterami opowieści bez zakończenia. W trakcie improwizacji starają się ową historię uzupełnić, autor bowiem (w tej roli znakomity Andrzej Ślezak) marzy o wygraniu Festiwalu Dramatów w Atenach. Chce tym samym zapisać się trwale w pamięci ludzi, chce być nieśmiertelny.
Przed nami toczy się zatem sztuka odgrywana wewnątrz sztuki pisanej na bieżąco przez Scenopisarza vel Schizokratesa. Na scenie pojawiają się kolejni bohaterowie, a pikanterii akcji nadaje fakt, iż reżyser przedstawienia - Grzegorz Kempinsky - wzbogacił postacie akcentami rodem z Zagłębia Dąbrowskiego. Mamy zatem ponętną Dorotkę Lewinską z Będzinia (tak, tak, to nie błąd w pisowni), widzowie trafnie są odbierani jako mieszkańcy „Sosnowca, Będzina czy innej dziury”.
Kiedy z foteli przeznaczonych dla publiczności wstają kolejni aktorzy, sami już zadajemy sobie pytanie czy my sztukę oglądamy, czy też w niej gramy. A może nic nie jest rzeczywiste, a my jesteśmy fikcyjnymi postaciami wykreowanymi przez siedzącego w pierwszym rzędzie reżysera-aktora Lorenzo Millera (nie „z TYCH Millerów”) reklamującego sosnowieckie przedsiębiorstwa.
Te poważne rozważania na temat realności istnienia przerywane są wybuchami śmiechu, bowiem na scenie wciąż trwa wielka improwizacja dzieła. Pojawiają się motywy zaczerpnięte ze sztuk Szekspira, z niedawno granego „Wyzwolenia”, a nawet wyskakuje Chochoł, który „urwał się” z „Wesela”. Aktor przedstawiający się jako Słomo-men pragnie dostać się do sztuki, gdzie Bóg jest wesoły i wydaje się, że nie pomylił adresu.
Kiedy za sprawą tajemniczej Deux ex machina skonstruowanej przez Debilika, na scenę z wyżyn zstępuje Bóg Zeus, brawom i salwom śmiechu nie ma końca. Ów wielki Pan jest bowiem szwagrem Debilika, niepozornym Idiotosem żądającym konsultacji z inspektorem BHP.
Niestety, za sprawą wadliwego działania wynalazku zdarza się wypadek i ów Bóg ginie. Smutek jest autentyczny i nie ma już nadziei na sztukę zakończoną triumfalnym wkroczeniem Zeusa niosącego objawienie.
Opadniecie kurtyny wywołuje w widzach refleksję - czy to skończyła się sztuka czy też nasze istnienie. I wreszcie - czy mamy na tyle silną wolę, by wstać i opuścić teatr.
Piszę ten tekst wierząc, że nie jestem fikcją literacką, a wybory przeze mnie dokonywane są tylko moje. Nie mam jednak pewności, czy ta wiara też nie jest częścią scenariusza napisanego przez samego Stwórcę.
Justyna Gul
justyna.gul@dlastudenta.pl